piątek, 14 marca 2014

Porozmawiajmy o... "Szóstce" - Mojej pierwszej szkole.



Zbliża się już kwiecień, a więc czas, w którym co roku, niczym Nobunaga Oda podejmuję wszelkich starań aby znaleźć pracę jako nauczyciel. W związku z tym zacząłem wysyłać masę CV i LM po szkołach w powiecie kościerskim, kartuskim, bytowskim, gdańskim i Trójmieście. Nie da się ukryć, że jest to masa pracy. No nic, może szczęście się do mnie uśmiechnie ^_^

Powiedziałem kiedyś do przyjaciela, że chciałbym mieć na powrót 10-12 lat i niczym się nie przejmować. Wtedy myślałem, że szkoła to swego rodzaju nieunikniony obowiązek. Ileż bym dał, aby dzisiaj mieć takie obowiązki. Dorosłe życie ni jak ma się do tego, co sobie wówczas wyobrażałem.
Edukację zacząłem w zerówce w Przedszkolu nr 2 przy ulicy Brzechwy (dzisiaj to Niepubliczne Przedszkole Puchatek). Od tego czasu minęło ponad 20 lat. Biję się w pierś bo nie pamiętam już nazwisk swoich wychowawczyń. Pamiętam natomiast ich imiona: Pani Ela i Pani Ewa. Pamiętam również, że należałem do grupy Sówek. Jak to o nas mówiono „Sówki, mądre główki”. Może coś w tym było, bo wychodząc z zerówki potrafiliśmy już pisać, płynnie czytać i liczyć w zakresie 50. Kiedy dzisiaj spotykam się ze znajomymi, z których część ma już własne dzieci w podobnym wieku, zauważamy, że nasze pokolenie potrafiło na tym etapie znacznie więcej. Podobno dzisiaj nie wolno uczyć czytać w zerówce, a zaledwie poznawać literki i opcjonalnie składać sylaby.
Z zerówki nie pamiętam zbyt wiele. Chodzą mi po głowie huśtawki z podbitkami oraz nowe ciężarówki, którymi można było się pobawić w nagrodę za dobre sprawowanie – jakoś tego nie doczekałem :D
Faktyczną naukę rozpocząłem w 1994 roku. Rodzice długo dywagowali nad wyborem szkoły. W grę wchodziła SP nr 1 i SP nr 6. Obie placówki były całkowicie różne. Pierwsza była jedną z najstarszych w mieście, druga z kolei była najnowszą i największą. Drugą sprawą była opinia o szkołach. Niechętnie przyznaje, że w oczach moich rodziców „szóstka” nie miała najlepszej reklamy. Niechętnie przyznaję, że podobne opinie można spotkać jeszcze dzisiaj. Mimo wszystko trafiłem do „szóstki” bo miałem do tej szkoły najbliżej – 30m piechotą, a dokładnie jedno przejście przez ulicę.
Trafiłem do klasy I E. Moją wychowawczynią została Pani Gabriela Brzoskowska. Przez pierwsze trzy lata, chyba poza jednym wypadkiem nie naraziłem się mojej wychowawczyni. Ten jedenyny raz pamiętam jak by to było wczoraj. Nawet w tym momencie zastanawiam się czy w ogóle o tym pisać, bo teraz wydaje się to tak głupie i prozaiczne, że aż mi wstyd. No nic. Pewnego razu mieliśmy w domu streścić jakąś lekturę o zabłąkanej owieczce czy koźlątku – bez znaczenia. Twardo się uparłem, że tego nie zrobię bo mi się nie chce. Wyglądało to zapewne tak jakbym tupał nóżkami i krzyczał – NIE I KONIEC. Mama była wzywana na rozmowę do szkoły. Wtedy było mi naprawdę głupio, dzisiaj już się tylko z tego śmieję.
W tym miejscu opiszę pokrótce szkołę, bo jakby nie było spędziłem w niej 9 lat. Mój pierwszy apel inauguracyjny odbył się na patio. Dyrektorem był wówczas Dariusz Męczykowski i Marzena Basendowska. W niespełna miesiąc później odbyło się pasowanie na ucznia, na wielkiej auli. Nie zapomnę chwili, kiedy dyrektor Basendowska pasowała mnie wielką, żółtą kredką.
Szkoła uchodziła wówczas za molocha – była wstanie pomieścić ok 1000 uczniów, co na warunki kościerskie było niewyobrażalną liczbą. Nie ma co ukrywać, z zewnątrz byłą obskurna, obłożona płytami azbestowymi – nie to co dzisiaj: kolorowa, ekologiczna. Wewnątrz było zupełnie inaczej – dość przytulnie jak na swój surowy charakter. Do „szóstki” prowadziły dwa wejścia, czasami trzy. Jedno frontowe, drugie przez szatnie i trzecie przez aule sportową. Tuż za drzwiami frontowymi stała portiernia, a na ścianie obok wisiał wielki obraz patrona placówki, ks. dra Bernarda Sychty. W prawo skręcało się na skrzydło bloku IV-VI, a z czasem także na I-III gim. Kierując się na wprost od wejścia dochodziło się do bloku I-III klas elementarnych i auli. Skręcając na lewo od wejścia znajdowały się gabinety dyrekcji, sekretariatu i duża stołówka. W podziemiach mieściła się szatnia podzielona identycznie jak wyższe piętro. Tuż przy szatniach starszaków mieściła się mała sala gimnastyczna (korekcyjna), z czasem zamieniona na szkolną siłownię.
Na pierwszym i drugim piętrze znajdowały się sale zajęć tematycznych – oddzielne dla plastyki, techniki, muzyki itp. Tuż nad pomieszczeniami dyrekcji i stołówką znajdowały się gabinety medyczne, biblioteka z czytelnią i świetlica. Na tej kondygnacji znajdował się również sklepik. Pamiętam, że będąc klasach młodszych, było się dostać tam bardzo ciężko. Dostępu na hole starszaków pilnowali nauczyciele i dyżurni starszacy. Wiecznie się z nimi „bawiliśmy” w to komu uda się obok nich przebiec. Oczywiście z wiekiem zmieniały się preferencje, więc pewne miejsca w szkole zyskiwały na rzecz innych: duże hole gdzie graliśmy w nogę szmacianką, potem boisko.
Oceny miałem zawsze w granicach 4-5. Pomimo tego każdemu zdarzają się wpadki. Pierwszą banię dostałem w drugiej klasie z dyktanda. Dziwne, bo zawsze miałem 5. Sprawa się wydała na naukach przedkomunijnych. Najwyraźniej moja mama dostała wiadomość od innej dobrze poinformowanej matki. Liczyłem się z tym faktem i z niecierpliwością czekałem kiedy rozegrają się te dantejskie sceny. To co się wydarzyło po wspomnianym spotkaniu przerosło moje wyobrażenia – zero „paskowej herbatki”, zero szlabanów. Nie było kary, która mogła zaboleć każdego w moim wieku. Było znacznie gorzej. Musiałem wysłuchać długiego kazania rodziców o kłamaniu, o tym, że uczę się dla siebie (czego wówczas nie rozumiałem). Dzisiaj chyba wolałbym dostać porządne lanie aniżeli tego słuchać. Cała ta pogadanka odcisnęła mi się dobrze w pamięci.
Prawdziwa nauka zaczęła się chyba w czwartej klasie, kiedy to doszły nowe przedmioty: biologia, geografia, historia. Nie jestem pewien czy także fizyka i chemia, bo nie jestem wstanie sobie przypomnieć kto miałby mnie jej uczyć. Wydaję mi się, że z tymi przedmiotami zetknąłem się dopiero w gimnazjum.
W czwartej klasie zmieniła się także wychowawczyni. Pani Anna Słupikowska uczyła historii i najprawdopodobniej była jedną z pierwszych osób, która popchnęła mnie ku temu przedmiotowi. Nie było to takie proste, bo historia była wówczas moja nemezis. Dosłownie umierałem na lekcjach poświęconych archeologii i życiu chłopa w Biskupinie. Aby nie dostać lufy, ratowałem się tym, że na sprawdzianach pisałem oba rzędy. Pamiętam, że w czwartej klasie podręcznik do historii był fioletowy i był też niejako wprowadzeniem do faktycznej nauki przedmiotu w latach następnych. Tematy i epoki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Moje oceny uległy zmianie wraz z pojawieniem się tematów o pierwszych Piastach. Pamiętam, że ze sprawdzianu dostałem wówczas 5-. Potem już były tylko podobne oceny. Niestety rok zbliżał się ku końcowi i chyba rzutem na taśmę, moja ocena końcowa wyniosła 4-. W piątej klasie tylko raz dostałem 4+ z kartkówki i do dzisiaj mam wrażenie, że tylko dlatego, że popełniłem jeden błąd ortograficzny.
Jeżeli mnie pamięć nie myli, w połowie piątej klasy, Pani Słupikowska wzięła urlop macierzyński. Przez długi czas klasa nie była świadoma co stało się z naszą wychowawczynią. Nie pamiętam jak do tego doszło, ale dziewczyny wpadły wówczas na pomysł aby wysłać do Pani Słupikowskiej delegację. Ostatecznie wybrano Natalię Buszman, Aleksandrę Daszek i jej siostrę Alę. Po wszystkim było już wiadomo, że nasza wychowawczyni nie wróci tak prędko do szkoły – nasza klasa w każdym razie tego nie doczekała.
Nową wychowawczynią została nasza nauczycielka j. polskiego, Pani Anna Dziemińska. Wzięła ona wówczas podwójne wychowawstwo, bo sama opiekowała się już równoległą klasą C. To z tą klasą nasza była najbardziej zżyta. Nie ulega wątpliwości, że miały na to duży wpływ wspólne wycieczki i wyjazdy.
Nie licząc 4 klasy każdy rok podstawówki kończyłem z wyróżnieniem.
Byłem drugim rocznikiem, który swoją edukację kontynuował w gimnazjum. Dzisiaj mówi się wiele złego o tym szczeblu edukacji. Fakt rozrywa się pewne więzi, które przez ostatnie sześć lat w jakiś sposób się wytworzyły. Nasza placówka przynajmniej wówczas była chyba inna, niż to co się teraz słyszy o ogóle gimnazjów. Po pierwsze klasy były przenoszone w stosunku 1/3-1/2 poprzedniego składu osobowego. Po drugie zaś dozwolone były migracje między blokiem wspólnego obcego języka wiodącego. Tak też z takiej migracji skorzystał mój kolega z boiska Paweł Mania (z czasem okazało się nawet, że jesteśmy dalekimi kuzynami). Pozostały procent osób stanowili uczniowie z „jedynki” i „dwójki”.
W 2000 r. z byłej klasy VI D i VI E i wspomnianych nowych uczniów utworzono klasę I F. Naszą nową wychowawczynią została Pani Alicja Pawłowska ucząca j. polskiego.
Do gimnazjum uczęszcza młodzież w wieku 13-16 lat. To chyba wtedy rodzą się pierwsze przyjaźnie. Moim najlepszym przyjacielem był i jest Włodek Czuba. Włodek trafił do mojej klasy jeszcze w podstawówce (4 klasa). Osoba nieprzeciętna, swego czasu legenda szkoły. Nauka przychodziła mu bardzo łatwo. Niemal zawsze miał najwyższą średnią w gimnazjum. Ten kto go nie znał miał wrażenie, że całe dnie spędza nad książkami. Prawda była inna. Wtedy kiedy nie byliśmy razem w szkole muzycznej to byliśmy na boisku centralnym (dzisiaj parking Lidla). Kiedy się uczyliśmy? Hmm najlepszą odpowiedzią będzie odpowiedź „kiedy trzeba było” - na ogół 20 min przed sprawdzianem. Jak na tym wychodziliśmy? - Zaskakująco dobrze. Ja skończyłem ze średnią 4.92, Włodek nie pisał testu matematycznego, a jego średnia była na poziomie 5.3.
Tyły szkoły z widocznym boiskiem do koszykówki
Tyły szkoły z widocznym boiskiem do piłki nożnej. Za nim znajduje się jeszcze plac dla dzieci oraz betonowe boisko do piłki ręcznej, które zimą zamieniane jest na miejskie lodowisko
Zbliżenie na plac zabaw dla najmłodszych













Do dzisiaj utrzymujemy także luźne kontakty z innymi ludźmi z paczki: Pawłem Manią czy Andrzejem Olczykiem, Tomkiem Repińskim.
Gimnazjaliści zobligowani byli do trzymania dyżurów przed frontowym wejściem. Byli oni wybierani drogą zapisów na listę. Osobiście uważam to za najnudniejszy obowiązek szkolny. 8 godzin na krzesełku z kartką, na której zapisywało się osoby, które wychodziły i wchodziły do szkoły. Poza tym człowiek czuł się jak donosiciel. Zdecydowana większość rówieśników była nam przecież znana. Prawdopodobnie byłem zapisywany na takiej liście z 10 razy dziennie. Każda przerwa stanowiła dla chłopaków z mojej klasy przepustkę na boisko. 10 min bez gry w Warszawę, albo 20 min bez małego meczu, było wówczas czasem zmarnowanym.
W gimnazjum podjąłem decyzję o tym co chciałbym robić w życiu. Już wówczas wiedziałem, że zrobię wszystko aby zostać dobrym nauczycielem. Wpływ na to miało dwóch wybitnych nauczycieli i jedno wydarzenie.
Pierwszym z wspomnianych nauczycieli była moja wychowawczyni, Pani Pawłowska.
Muszę przyznać, że nie lubiłem wówczas języka polskiego, ale to z tego okresu pozostają mi wspaniałe wspomnienia o tym przedmiocie. Jednym z nich jest pamięć o tym, jak czytałem swoje wypracowanie z obrony Antygony przed klasą – mojego życiowego osiągnięcia, 4+ z pracy pisemnej z „polaka”.
Po głowie, chodzi mi również sytuacja gdzie będąc totalnie nieprzytomnym na lekcji o koniunkcji, jak się później okazało podczas rekapitulacji, byłem jedyny, który czuwał. Sama Pani Alicja podsumowała to mniej więcej tak „No. Proszę, a myślałam, że całą lekcję przespałeś”.
Pani Pawłowska pomagała nam podjąć właściwą decyzję co do wyboru szkoły średniej. Ja wybierałem szkoły patrząc przyszłościowo tj. kolejno technikum budownictwa, technikum ekonomiczne, technikum drzewne. Było to podyktowane przede wszystkim względami ekonomicznymi. Moi rodzice nie byli pewni, czy będzie ich stać aby opłacić mi studia. Nie byli też przekonani co do wyboru ogólniaka, bo jak podkreślali po ogólniaku nie ma się wykształcenia. Pani Pawłowska długo próbowała mi przemówić, że powinienem iść do klasy mat-fizu, opcjonalnie do humanistycznej. Finalnie trafiłem na szczyt listy w technikum budowlanym.
Drugim nauczycielem, który przyłożył rękę do tego, kim dzisiaj jestem był Pan Krzysztof Pałubicki, nauczyciel historii. Pamiętam dzień, kiedy zostałem wyznaczony do odpowiedzi – była to druga lekcja z nowym prowadzącym. Zapewne było tak, że Pan Pałubicki spojrzał do dziennika i zauważył swojego imiennika, którego wyznaczył do odstrzału. Pomimo tego, że nie było mnie na poprzednich zajęciach (poszedłem z Włodkiem na apel do Szkoły Muzycznej), to mojemu, dzisiaj już mogę chyba powiedzieć, mentorowi nie udało się mnie rozłożyć na łopatki.
Pan Krzysztof miał specyficzny sposób prowadzenia lekcji. W dzisiejszych warunkach czytelnictwa wśród Polaków wydaje mi się, że najsensowniejszy. Otóż Pan Pałubicki wychodził z założenia, że zdecydowana większość uczniów nie czyta podręczników, a tym bardziej książek, dlatego też przez część lekcji opowiadał nam o historii, a potem dyktował obszerną notatkę do zeszytów. Sposób w jaki opowiadał był nadzwyczajny. Bywało, że odpływałem i miałem wrażenie, że historie, które opowiadał toczyły się obok mnie. Kiedy studiowałem przestrzegano nas przed tego typu prowadzeniem zajęć. Osobiście podchodzę trochę sceptycznie do dydaktyki niekonwencjonalnej. Warto dodać, że osoby uczone przez Pana Krzysztofa prezentowały przyzwoity poziom wiedzy historycznej. Dowody można by mnożyć, wystarczyło wówczas spojrzeć na naszą klasę. Konkursy historyczne wygrywaliśmy w cuglach przed uczniami z innych klas.
To właśnie jeden z konkursów historycznych sprawił, że na dobre zainteresowałem się historią. W III klasie gimnazjum chciałem sobie podnieść ocenę końcową z tego przedmiotu. Wprawdzie miałem z niej 5, ale na tle mojej klasy nie było to niczym nadzwyczajnym. Poszedłem z ciekawości na konkurs organizowany przez kuratorium oświaty. Jakież było moje zdziwienie kiedy na liście osób, które przeszły eliminację zobaczyłem poza nazwiskiem Włodka Czuby, Karoliny Wałaszewskiej i Anny Meyer. Potem już poszło od etapu do etapu. Finalnie przeczytałem trochę książek o tematyce stricte i około historycznej, zdałem parę egzaminów i zostałem historykiem z specjalizacją nauczycielską.
Gimnazjum opuszczałem z żalem. Wiedziałem, że nikt z mojej klasy nie złożył podania do technikum budowlanego. Na szczęście znalazło się tam paru znajomych z podstawówki.
Kto mnie zna ten wie, że ot tak nie opuściłem swojej ulubionej szkoły. Cytując Terminatora, wychodząc powiedziałem do Pani Alicji „Ja tutaj jeszcze wrócę”. I wróciłem po paru latach na praktyki do mojego mentora, Pana Krzysztofa. Nie ukrywam, praca wyczerpująca, ale i dająca wiele radości, zwłaszcza kiedy ktoś zostaje po zajęciach i oczekuje odpowiedzi, na które nauczyciel jej nie ma. Ileż uciechy daje przeszukanie książek aby dać zadowalającą odpowiedź nawet parę dni później. Jeżeli ktoś się czuje na siłach zachęcam do sprawdzenia jak to jest po drugiej stronie biurka.
Chyba nikt nie lubi czytać przydługich wpisów. To jakie wspaniałe wspomnienia i przygody przeżyłem w „szóstce” nie sposób opisać w zaledwie w kilku zdaniach. Pisząc tego posta ciągle sobie coś przypominałem. Żeby tak kiedyś udało się zebrać masę takich wspomnień i pokusić się o małą monografię spisaną przez absolwentów placówki. Zalążek już jest – wystarczy zajrzeć na stronę placówki, gdzie umieszczone są krótkie wspomnienia byłych uczniów.
I na koniec. Jeżeli ktoś z czytających będzie miał problem, do jakiej szkoły posłać swoje dziecko w Kościerzynie, to z całego serca doradzam „szóstkę”. Każdą bestię można oswoić, a ta jest wyjątkowo przyjazna. Niech dodatkowym argumentem będzie fakt, że placówka ta bardzo dobrze przygotowuje do egzaminów i różnego rodzaju konkursów.


Tą drogą chciałbym podziękować moim nauczycielom z podstawówki i gimnazjum:

  • Pani Gabrieli Brzoskowskiej (nauczanie początkowe, wychowawca) - za to, że wiem, iż każdy ma swoje obowiązki, nawet jeżeli nie są one mu na rękę.
  • Pani Annie Słupikowskiej (historia, wychowawca) – za to 4+ dzięki, któremu zaglądam do słownika, kiedy nie wiem jak coś napisać.
  • Pani Annie Dziemińskiej (j. polski, wychowawca) – za to, że ścigała nas nad jeziorem, kiedy całą klasą uciekliśmy z lekcji. Dzisiaj zdaję sobie sprawę jakie konsekwencje mogła ponieść nasza wychowawczyni.
  • Pani Alicji Pawłowskiej (j. polski, wychowawca) – za to, że dzisiaj nadal mam chęci aby uczyć innych.
  • Panu Krzysztofowi Pałubickiemu (historia) – za to, że jestem historykiem. Dziękuję też za opiekę na praktykach.
  • Panu Łukaszowi Wojtysiakowi (WOS) – za to, że płacę podatki i nie unikam wyborów, chociaż czasami nie wiadomo czy warto głosować.
  • Pani Monice Szulc (j. angielski) – za to, że czasami warto przetłumaczyć sobie słowa piosenek, niekoniecznie Robbiego Williamsa.
  • Pani Irenie Strahl (j. niemiecki) – za przyjemne lekcje w grupach. Niestety nadal nie pałam miłością do tego języka.
  • Pani Jarosławie Woźniak (geografia) – za to, że nie zawsze muszę używać GPS i za to, że wiem, iż pomarańcze można wyhodować w domu
  • Pani Kazimierze Lidke (biologia) – za to, że rozróżniam drzewa, a jak już mam gdzieś biegać to w lesie. Przepraszam, nadal nie lubię wodorostów
  • Panu Markowi Ferdynusowi (matematyka) – za to, że będąc moim sąsiadem wypominał mi na lekcjach, że zadania domowe robi się w domu, a nie gra do ciemnego w piłkę pod blokiem. Przepraszam, ale do dzisiaj nie rozróżniam cyfr rzymskich powyżej 49.
  • Pani Hannie Plichta (matematyka) – za to, że matematyka nie była za łatwa.
  • Pani Krystynie Bigus (muzyka) – za to, że polubiłem grę na gitarze
  • Panu Mariuszowi Apostelowi (technika) – za to, że nie gubię się w bryłach przestrzennych i oczywiście za kartę rowerową.
  • Panu Januszowi i Pani Ewie Kuźma (WF, Sokół) – za kondycję i piłkę ręczną.
  • Pani Marioli Czajkowskiej (WF) – za to, że czasami można pograć w siatkę.
  • Pani Marii Werochowskiej (chemia) – za to, że nie postawiła mi Pani bani za ściąganie. Przykro mi, ale nadal nie rozróżniam kolorów czynników. Unikam kwasów, i substancji żrących.
  • Panu Ryszardowi Nakielskiemu (fizyka) – za to, że wiem czym jest opór, dzięki czemu nie spaliłem jeszcze żadnej wierzy i głośników.
  • Pani Beacie Chwarzyńskiej (fizyka) – za to, że wiem czym jest tarcie. Czasami ratuje to życie na drodze.
  • Panu Mirosławowi Stępieniowi (informatyka) – za to, że wiem czym są algorytmy oraz za podstawy HTML
  • Panu Jędrzejowi Abramowskiemu (religia) – za to, że jestem chyba dobrym człowiekiem


Autor: Krzysztof Grau


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli masz zamiar napisać coś głupiego, to lepiej zachowaj to dla siebie. Jeżeli chcesz coś skrytykować, zrób to kulturalnie.