Minął grudzień, a zimy nie było
widać. Mijał styczeń roku 2014, a już nieśmiało witaliśmy
wiosnę. Taka właśnie jest zima przełomu roku 2013/2014.
Ni stąd ni zowąd spadł upragniony
śnieg. Zbieg okoliczności chciał, że pierwszy białe płatki pojawiły się wraz z początkiem ferii szkolnych. To właśnie feriom i zimie,
ale nie takiej jaką mamy okazję oglądać przez ostatnie lata, tj.
ciepłej, bezśnieżnej, lecz takiej zimnej, srogiej i białej poświęcony będzie dzisiejszy wpis.
W ostatnim poscie wspominałem swoje
dzieciństwo pod blokiem. Dzisiaj trochę rozszerzę temat o to, jak
spędzałem swoje ferie zimowe. Niech punktem wyjścia będzie wiek,
w którym to rodzice nie byli skorzy do wypuszczania mnie i siostry
dalej niż nasze podwórko i też tylko wtedy kiedy byli oni
akurat w domu. Moi rodzice nie należeli do tych, którzy wychowanie
dzieci pozostawiają ulicy. Dlatego, też we wczesnym dzieciństwie
przerwę semestralną spędzałem w dwojaki sposób, w bloku lub u
babci na wsi. W tamtym okresie sporo bardziej lubiłem spędzać
jakikolwiek czas wolny zimą u babci. Blokowisko nie dostarczało
wówczas tylu wrażeń. Przede wszystkim dlatego, że podczas
nieobecności rodziców, którzy byli w pracy, wraz z siostrą
musieliśmy siedzieć w domu. Wyobraźcie sobie czasy bez komputerów
i gier video, dwójkę rodzeństwa rożnej płci, dwa pokoje i co
najważniejsze jeden telewizor marki Rubin. Jednym słowem
przysłowiowy „sajgon” - krzyki, płacze, latające zabawki,
trzaskanie drzwiami. Ot taka codzienność w bloku. Dlatego wakacje u
babci były swego rodzaju wybawieniem.
Babcia wówczas nie miała chyba
telewizora, dlatego dzisiaj mogę powiedzieć „i chwała Bogu”.
Całe dnie wraz z siostrą i kuzynem biegaliśmy po podwórku
rzucając się śniegiem, pomagając przy oporządzeniu gospodarstwa.
Najważniejszym jednak miejscem zimowych szaleństw była górka za
gnojownikiem. Tuż za murem była ogromna, stroma połać, z której
zjeżdżaliśmy na tyle możliwych sposobów ile wówczas byliśmy
wstanie wymyślić – od klasycznych sanek, przez worki, kuligi, poprzez wózki dziecięce na bamboszach kończąc. Równolegle do tej
górki biegła miedza, na którą wylewaliśmy nocą wodę, aby
następnego dnia worki mogły osiągnąć na niej kosmiczne prędkości.
Jeżeli ktoś w porę nie wyhamował kończył swój zjazd skacząc
do rowu. Sam zjazd także wymagał nie lada gimnastyki, bo miedza
była usłana zmarzniętymi krecimi kopcami, z którymi bliższe
zetknięcie było bardzo bolesne.
Wypnia u szczytu |
Wypnia z boku |
Kiedy podrośliśmy, a rodzice uznali,
że jesteśmy na tyle odpowiedzialni aby samodzielnie pójść na
miejskie górki, udawaliśmy się na największą górkę w mieście
– na Wypnie. Do dzisiaj nie wiem skąd wzięła się ta nazwa i co
tak naprawdę oznaczała. Nie miało to większego znaczenia wtedy, a
tym bardziej dzisiaj. Pewne jest natomiast, że to słowo było
nacechowane różnymi emocjami. To prawie tak jakby mówić o Mount
Everest – towarzyszą temu pewne odczucia i przeplatające się
przed oczyma obrazy. Podobnie było właśnie z Wypnią. Góra
Śmierci, jak nazywali ją inni znajdowała się na osiedlu Norwida
bądź Moniuszki. Obok górki stał nowo postawiony budynek TBS dla
pracowników szpitala. Najwyższy punkt Wypni sięgał ok 14m, czyli
niemal tak wysoko jak kalenica wspomnianego bloku. Z doświadczenia
zawodowego wnioskuję, że góra miała nachylenie ok 40-45%. Była
na tyle stroma aby szybko z niej zjechać, ale też na tyle płaska
aby z trudem się na nią z powrotem wdrapać – no chyba, że ktoś
ciągnął za sobą naprawdę ciężkie sanki.
W ustępie wyżej wspomniałem o
sankach. Sanki na Wypnie musiały być specyficzne. Na nic zdawały
się na niej te śmiesznie lekkie saneczki z samego drewna, ponieważ
zostawały po nich wyłącznie same strzępy. Moje sanki zrobił
ojciec. Ich rama była ze stalowych walcowników, pustych
w środku o grubości ok 3mm, i przekroju ok 200 mm średnicy. Góra
była wyłożona sosnowymi klepkami. Kiedyś do sanek był doczepiony
również koszyk, aby nie wypadała z nich moja siostra. Z czasem go
zdemontowałem, bo przeszkadzał mi w skokach. To właśnie do skoków
sanki musiały być naprawdę mocne.
Moje sanki |
Chłopacy zawsze wpadają na dziwnie
niebezpieczne zabawy, które w ich odczuciu to kolejna gra.
Swego czasu u stóp Wypni zamontowaliśmy stare drzwi z hangaru.
Wyprofilowaliśmy najazd, wrota przysypano śniegiem i zalano wodą.
Dzień później zjeżdzaliśmy w dół wprost na skocznie i
lecieliśmy pewnie ok 6m w dal, 1,5 m. nad ziemią. Słabe sanki
łamały się jak zapałki. Pękały również niejedne nogi i ręce.
Po dwóch latach takich skoków skrzywiłem w sankach lekko tylną
płozę i połamałem jedną z desek. Młotek i taśma izolacyjna
załatwiły sprawę.
Kiedy dorosłem zimą zacząłem robić
zgoła co innego. Czas zajmowało mi łowienie ryb z przerębli na
jeziorze, głównie Zagnaniu. Nie przeszkadzał mi mróz, mokre i
sine ręce. Ważna była ta cisza – wyalienowanie się. Dlatego tak
lubię chodzić na ryby, chociażby po to, aby zamoczyć pusty
haczyk. Kiedy indziej spotykałem się z przyjaciółmi na mieście.
Później już wykorzystywałem ferie na pracę i dorobienie sobie
kilku złotych.
Dzisiaj miasto dysponuje szeregiem
kompleksów gdzie można spędzić ferie inaczej niż moje pokolenie.
Tuż przy mojej starej szkole znajduje się miejskie lodowisko.
Trzeba przyznać, że jest oblegane w sezonie zimowym. Na łyżwy
może przyjść każdy, nawet ten kto nie ma sprzętu, bo miasto za
małą opłatą go udostępni. W wolnym czasie można pójść do
kina czy na basen – niedopomnienia jeszcze 10-15 lat temu. Wtedy
alternatywą był Gdańsk.
Najbardziej niepokojące jest to, że
pomimo pojawienia się przynajmniej raz do roku śniegu, dzieci na
dworze jest mniej. Wypnia opustoszała (działka została wykupiona i ogrodzona). Nikt nie wraca wieczorem
„mokry jak guła”, białym jak bałwanek i z zamarzniętym
smarkolem pod nosem. Zawsze mnie dziwiło dlaczego moi rodzice w takich sytuacjach się z nas śmiali i jednocześnie krzyczeli. Pewnie
byli szczęśliwi, że się tak bawimy, że nawet mróz nam nie
przeszkadza. Krzyczeli zaś zapewne dlatego, że zdawali sobie sprawę,
że ciuchy przez noc wyschną, a następnego dnia będą znowu do
suszenia. No, ale jak to miał w zwyczaju mówić mój tata: „aby
nie chorować, dupa musi się wymarznąć”, a ja od siebie dodam
„siedzenie przed komputerem i granie w zimowe olimpiady nie daje
tyle frajdy co jeden zjazd na Wypni”.
Autor: Krzysztof Grau
==================================================================
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli masz zamiar napisać coś głupiego, to lepiej zachowaj to dla siebie. Jeżeli chcesz coś skrytykować, zrób to kulturalnie.